To inna przestrzeń. Obca. Nie wiem, jak się nazywa i czym jest, ale czuję jej puls. W chybotliwym świetle fabrycznej lampy majaczą porzucone zwierzęce kości. Poza tym pustka. Słyszę ją w kolażu dźwięków i odgłosów. Czuję rytm mojego bijącego serca. Mam wrażenie, że wszystko wokół tętni życiem, choć to, co widzę zdaje się być martwe, wyrwane z innej rzeczywistości i pozbawione korzeni, jak kępka trawy w drgających rękach Sylwii Hanff. Tancerka zaczyna na uboczu, ostrożnie badając grunt. Porusza się z trudem, jakby na jej barkach spoczywał jakiś ogromny niewidoczny ciężar.  Każde poruszenie ciała waży. Może waży dusza, a nie ciało – coś ciężkiego wewnątrz, co przytłacza, hamuje, utrudnia, nie pozwala swobodnie pokonywać przestrzeni? Każdy krok, ruch ramion, głowy jest naznaczony wysiłkiem, jest zmaganiem z jakąś niewidzialną, wszechogarniającą siłą. Czy to ona spowodowała, że świat, który widzę na scenie, rozpadł się kiedyś na niewiele znaczące strzępy? A może odwrotnie – to właśnie ona sprawia, że wciąż gdzieś tam, prawie niedostrzegalnie, nieświadome niczego, więdnące źdźbło trawy tętni życiem? Czego w ogóle chce ta dziwna kobieta w czarnym skórzanym płaszczu, za plecami której jak powidoki nieznanych miast lub senne koszmary przepływają obrazy opuszczonych miejsc?

Ruiny, kanały, opustoszałe magazyny, cieki wodne, zarośnięte chwastami ścieżki – obrazy Strefy, majaczą w tle raz jako filmowe cytaty ze Stalkera Tarkowskiego, innym razem –jako stworzone na potrzeby spektaklu projekcjami.[1] Scena jest Strefą, nie-miejscem z pogranicza jawy i snu, życia i śmierci, tego, co realne i namacalne – jak porzucone bezładnie kości – i tego, co nieuchwytne – jak niewyraźne, być może przypadkowo zestawione fragmenty wyświetlanych obrazów. Kiedy dostrzegam w dłoni Sylwii Hanff nawiniętą na pasek białego płótna muterkę – metalową nakrętkę do śruby, utwierdzam się tylko w tym, co przeczuwałam od początku: to performerka jest Stalkerem, a widz podążającym za nią, pragnącym cudów podróżnikiem. Tej wędrówki nie trzeba się bać, tak jak zazwyczaj nie boimy się marzeń sennych. Jak we śnie, w oddali majaczy sylwetka czarnego psa, stróża zaświatów i wiernego przyjaciela wszystkich samotników. Wydaje się, że podobnie jak w filmie Tarkowskiego, tak i tu strzeże swojego tajemniczego przewodnika, obserwując go z bezpiecznej odległości. Ruchy tancerki stają się bardziej intensywne, a rytm niezwykłej elektroakustycznej muzyki Pierre’a Boeswillwalda zdaje się przyspieszać. Kobieta podnosi z ziemi zwierzęcą czaszkę i kładzie ją sobie na plecach. Tańcząc, przypomina teraz szamana w transie zaklinającego duchy, przekraczającego granicę światów i otwierającego przestrzeń sacrum, rozbrzmiewającą kakofonią niezidentyfikowanych dźwięków. Czy to personifikacja dziwnej, tajemniczej postaci pojawiającej się na filmowych obrazach w tle , przypominającej rogate bóstwo lub przebranego w rytualny strój guślarza? Ramiona tancerki wznoszą się ku górze, aż  całe jej ciało ze wszystkich sił również za nimi podąża. Dokąd? Za czym?

Próżny trud. Zbyt wielki wysiłek kończy się upadkiem. Przekraczanie nieprzekraczalnych granic ma swoją cenę. Nieodparta chęć zaspokojenia głęboko skrywanych pragnień  słono kosztuje. Podążanie własną ścieżką, wbrew przeznaczeniu, oznacza cierpienie, samotność, a może nawet śmierć. Patrzę na pojawiające się w tle nagrania: stopy niepewnie przesuwające się krok za krokiem wzdłuż szyn, po których być może za chwilę przejedzie pędzący pociąg, fragmenty zarośniętych trawą i chwastami dróg i ruin. Czy balansowanie pomiędzy jawą i snem to jak wędrówka po szynach wzdłuż kolejowych torów – nie wiadomo, jaki będzie koniec? Światło puszczonej ręką w ruch lampy omiata scenę, a ja mam wrażenie, że do tej niewielkiej przestrzeni przywołano jakieś duchy, zjawy dawnych mieszkańców, którzy kurczowo uczepili się swojego miejsca i trwają w nim poza czasem. Twarz tańczącej spotyka się z zimną bielą czaszki. Życie i śmierć razem, naprzeciw siebie, nierozłączne.

Ekran w tle zalewa czerwień. Przestrzeń pulsuje życiem. W oddali słychać śpiew ptaków. Sylwia Hanff uśmiecha się. A może to tylko szalony grymas szaleńca  lub wybrańca, który zagląda tam, gdzie inni nie mają prawa wstępu ? Dźwięki cichną. Podróżni stają twarzą w twarz z przewodnikiem, Stalkerem. Kim teraz są? Czy ta wędrówka ich odmieniła? Czy wiedzą, czego pragną? Czy choć trochę poznali siebie? A jeśli tak, co się teraz stanie? Być może odpowiedzi na te pytania zna tylko Stalker, wypowiadający swoje natchnione słowa:

Niech będzie tak, jak miało być. Niech uwierzą. I niech się śmieją ze swoich namiętności. Bo to, co nazywają namiętnością, tak naprawdę nie jest emocjonalną energią, lecz tylko tarciem pomiędzy duszami a światem zewnętrznym. I, co najważniejsze, niech uwierzą w siebie samych i niech będą bezradni jak dzieci, bo słabość jest wielka, a siła jest niczym. Kiedy człowiek się rodzi jest słaby i podatny, a gdy umiera jest twardy i nieczuły. Gdy drzewo rośnie jest delikatne i wiotkie, lecz kiedy wyschnie i stwardnieje umiera. Twardość i siła to towarzysze śmierci. Giętkość i słabość to przejawy żywotności. Bo to, co zatwardziałe nigdy nie wygra.[2]

„ZMIERZCH OPUSZCZONYCH MIAST” / Sylwia Hanff / Teatr Limen Butoh / PREMIERA POLSKA Centrum Sztuki Tańca w Warszawie 14.03.2019 r.

Koncepcja i wykonanie: Sylwia Hanff
Muzyka: Pierre Boeswillwald
Wideo: Robert Jędrzejewski i Sylwia Hanff


[1] Zakazane, niebezpieczne, okryte tajemnicą miejsce w filmie AndriejaTarkowskiego Stalker, do którego można dostać się jedynie nielegalnie, z pomocą przewodnika-jurodiwego, wybrańca. W spektaklu Zmierzch opuszczonych miast użyto fragmentów filmu jako tła dla narracji performerki.

[2] Cytat pochodzi z filmu AndreijaTarkowskiego Stalker, Mosfilm 1979 , tłum. własne

Dodaj komentarz